Focus mode

Tatuaż to nie tylko rysunek na ciele, to masa historii

Miał studiować malarstwo w Poznaniu, ale wybrał tatuaż

Miał studiować malarstwo w Poznaniu, ale wybrał tatuaż. Trzy następujące po sobie sytuacje przekonały go do tego, żeby postawić wszystko na jedną kartę i zacząć działać w branży, która… nie istniała jeszcze w Polsce w latach 90. Jak się później okazało – wybór był słuszny, bowiem w tym roku Sławomir Frączek obchodzi na Tattoo Konwencie 30-lecie działalności swojego studia tatuażu w Poznaniu.

 

Sławku, opowiedz o swoich początkach: ile miałeś wówczas lat, co skłoniło Cię do tego, by zacząć tatuować? Co było motywatorem?

 

Miałem dwadzieścia lat i przygotowywałem się akurat na wydział malarstwa do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu. Pochodzę z Radomia, ale na miasto do studiowania wybrałem sobie Poznań, bo tam już była moja dziewczyna, a obecnie żona. Tatuaż pojawił się zupełnie przypadkowo, niespodziewanie. Było to wynikiem połączenia trzech sytuacji następujących po sobie, które działy się prawie jednocześnie. Najpierw wpadła mi w ręce gazeta Focus, wydawana na początku lat dziewięćdziesiątych. Znajdował się tam reportaż z konwentu tatuażu.

 

O czym dokładnie był ten artykuł?

 

O Festiwalu Tatuażu w Kopenhadze. Doskonale pamiętam ten artykuł i zaprezentowane w nim prace, które wywarły na mnie ogromne wrażenie, bo nigdy wcześniej nie sądziłem, że ciało ludzkie i skóra w połączeniu z rysunkiem może dawać tak wspaniały efekt. Ten artykuł mam do dzisiaj oprawiony w ramce, więc przypomina mi o tym.

 

A druga sytuacja?

 

Druga sytuacja to informacja o tym, że brat mojego serdecznego kumpla spotkał szwedzkiego tatuatora. Artek podczas studiów w Szwecji dorabiał i właśnie malował dom facetowi, który był też jednym z pionierów szwedzkiego tatuażu. I trzecia, chyba taka najbardziej magiczna sytuacja, była wówczas, gdy światło z rzutnika przypadkowo pojawiło się na moim ciele, przypominając obraz właśnie w formie tatuażu.

 

Ciekawe…

 

Taka historia trochę jak z bajki, ale właśnie tak było.

 

I te trzy sytuacje złożyły się na to, że postanowiłeś tatuować?

 

Tak. Momentalnie wiedziałem, co chcę robić i dosyć szybko wyobraziłem sobie siebie jako osobę, która wykonuje tatuaże. Zupełnie jednak nie miałem pojęcia, z czym to się wiąże, jak to osiągnąć. Mimo to, wcale mnie to nie zniechęcało.

 

Od czego więc zacząłeś?

 

Wraz z Norbertem moim serdecznym przyjacielem, między innymi bratem Artka, zaraziliśmy się tym pomysłem i postanowiliśmy pojechać do Karlskrony, do Szwecji na szkolenie do Jima, które udało się Norbertowi umówić. W ciągu kilku godzin, przy naprawdę kiepskiej znajomości języka angielskiego, przekonaliśmy go, żeby sprzedał nam potrzebny sprzęt i myśleliśmy, że błyskawicznie zrobi z nas profesjonalistów. Przeszkoliliśmy się tam w ciągu kilku godzin i jeszcze zdążyliśmy na powrotny prom do Polski.

 

O proszę!

 

Tak. Wtedy naprawdę myśleliśmy, że jest to takie proste, bo przecież ja malowałem na co dzień, Norbert był już na pierwszym roku studiów malarstwa w Gdańsku, więc wydawało się, że jest to tylko zmiana narzędzia. A sam proces powstawania rysunku, malowania jest dokładnie taki sam. Rzeczywistość okazała się nieco inna i niestety dosyć długo musiałem czekać, szkolić się i zdobywać praktykę, żeby zostać w miarę sprawnym tatuatorem.

 

Okazało się, że tatuowanie jest jednak zupełnie czymś innym?

 

To jest inna technika. Trzeba rozumieć technikę tatuażu i brać pod uwagę wszystkie procesy, zachodzące w skórze – również procesy starzenia, ponieważ po gojeniu i po kilku/kilkunastu latach wszystko ma wpływ na wygląd.

 

Wróćmy jeszcze na chwilę do początku. Powiedz proszę, udało Ci się ukończyć te studia, czy od razu poszedłeś w tatuowanie?

 

Od razu wybrałem tę drogę. Wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać, że studia tylko opóźnią ten etap. Poza tym ja jestem taką osobą, która jeżeli decyduje się coś robić, to robi to natychmiast. Nie zatrzymuję się.

 

Nie lubisz czekać.

 

Ja – tak. Norbert z kolei zdecydował się kontynuować studia. W sumie spędziliśmy razem chyba parę miesięcy w Gdańsku, gdy „waletowałem” u niego w akademiku na ul. Chlebnickiej. Był to akademik dla artystów, malarzy i muzyków. Wydawało nam się, że taka grupa będzie wówczas dla nas najodpowiedniejsza i że właśnie tam znajdziemy największą liczbę klientów dla siebie. Tak się jednak nie stało. Wróciłem do Radomia, a wiosną dziewięćdziesiątego drugiego roku pojawiłem się w Poznaniu.

 

Malujesz czasami? Albo zajmujesz się jeszcze fotografią czy grafiką?

 

Wiesz co… Nie, przerwałem moją historię z tego typu sztukami, jak: malarstwo, fotografia, rysunek, robię to tylko wyłącznie w obszarze tatuażu. Parę lat temu miałem rozmowę z młodym kolegą tatuatorem, który musiał podjąć ważne decyzje. Powiedziałem mu jedną rzecz, że jeśli chce prowadzić studio na wysokim poziomie, zarządzać nim, mieć tam grupę kolegów artystów, inspirować ich do pracy, samemu się rozwijać, a do tego chce mieć rodzinę, dzieci, jakieś dobre relacje z żoną, z ludźmi na około, to z czegoś musi zrezygnować. Wszystkiego osiągnąć mu się nie uda.

 

Ja też dokonałem pewnych wyborów i wiem, z czym wiąże się proces twórczy każdego artysty. Dlatego też nie jestem w stanie wziąć wszystkiego.

 

Pamiętasz może swój pierwszy tatuaż? Tzn. ten, który sam wykonałeś?

 

Oczywiście, że pamiętam! Zrobiłem tatuaż Norbertowi na ramieniu, gdy już odespaliśmy powrót ze Szwecji. Tak głęboko wbiłem mu tusz w skórę, że nawet teraz, po trzydziestu latach nadal tam jest.

 

A co to było?

 

To był celtycki wzór. Dwa połączone, splecione ze sobą psy celtyckie. A on z kolei w rewanżu zrobił mi indiańskie pióra na wewnętrznej stronie bicepsa.

 

I to był twój pierwszy tatuaż?

 

Oczywiście. Nie miałem żadnego doświadczenia, więc wolałem swoje eksperymenty mieć pod kontrolą. Mniejsze prace, które powstawały na moim ciele wykonywałem sam, ponieważ były mi potrzebne do celów edukacyjnych. Obserwowałem cały proces gojenia się tatuażu i to, jak się on zachowuje przez dłuższy okres. Teraz po latach mogę zobaczyć, z czym musiałem się zmagać w tamtym okresie.

 

Zaczynałeś w latach dziewięćdziesiątych i z tego, co słyszę łatwo nie było, bo żeby sprawdzić sprzęt, materiały musiałeś wszystko robić na sobie. Jak wyglądała branża w tamtych latach?

 

Branży w ogóle nie było. Dlatego na początku musiałem całą moją pracę wymyśleć i praktycznie stworzyć. Budowałem ją funkcjonując w kompletnie innych warunkach, niż mamy dzisiaj. Bez powszechnej akceptacji, braku dostępu do wiedzy na temat techniki, sprzętu i w ogóle świata tatuażu. Miałem mgliste pojęcie, które udało mi się utrzymać od czasu wizyty w Szwecji u Jima.

 

Wszystko to, co się wiąże z naszą dzisiejszą pracą trzeba było sobie wymyślić: jak powinno wyglądać samo studio, cena, obsługa? Dlatego też zacząłem rozglądać się, patrzeć na zachowania ludzi u fryzjera, chodziłem do księgarni, kupowałem książki dotyczące dezynfekcji, sterylizacji. Bardzo pomocne były dla mnie podręczniki dla higienistek stomatologicznych, gdzie znalazłem informacje o tym, jak zorganizować całą pracę w gabinetach.

 

Na podstawie tej wiedzy zacząłem samemu tworzyć swoje standardy, na tyle skutecznie, że jak się okazało później, wiele z nich zostało zaakceptowanych przez jedną z kontroli sanitarnych.

 

Jakie było wówczas nastawienie ogółu społeczeństwa do tatuaży i do tatuatorów?

 

Powszechnej akceptacji w ogóle nie było. Tatuaż miał negatywne konotacje. A my musieliśmy działać w takim obszarze.

 

Kiedy zaczęło się to zmieniać?

 

Upadek socjalizmu, rozszczelnienie granic trochę nam pomogło, ponieważ zaczęły do nas docierać różne informacje, kolorowe gazety, pokazujące np. muzyków z wytatuowanymi ramionami. Krok po kroku przynajmniej ta młodsza część społeczeństwa stawała się nam bardziej przychylna, ciekawska.

 

Urzędy skarbowe i sanitarne również były nam przyjazne. Wręcz pomagały jak tylko mogły. Postanowiliśmy wykorzystać ten moment. Mimo to nadal z wieloma rzeczami musieliśmy sobie radzić sami. Nie było możliwości przelewu gotówki, nie można było kupować sobie sprzętu. Musieliśmy to organizować w jakieś przedziwne sposoby.

 

Można powiedzieć, że różnice pomiędzy Zachodem a Polską były znaczące. Przepaść wręcz.

 

Tu w ogóle nie ma żadnego porównania. W przeciwieństwie do świata zachodniego nie mieliśmy żadnych tradycji tatuażu. W Europie był on obecny przynajmniej od stu lat i rozwijał się naprawdę bardzo dynamiczne.

 

Jak jest teraz? Co od tamtego czasu zmieniło się w środowisku tatuatorów, w branży? Wiadomo, że dużo, ale być może zauważasz jakieś konkretne, znaczące różnice, zmiany?

 

Przede wszystkim na scenie tatuażu pojawiło się już kolejne, chyba już trzecie pokolenie, licząc tak co dekadę. Przy takim swobodnym dostępie do zawodu bardzo łatwo spotkać zarówno tych, którzy upatrują w tatuażu wyłącznie dochodu, i nie dbają ani o przeszłość ani o przyszłość zjawiska, ale też i takich, którzy podążają własną drogą, wykorzystują jak najlepsze wzorce do swojego rozwoju. Coraz częściej są to osoby naprawdę znakomicie wyedukowane pod kątem artystycznym. Mają ogromne możliwości, a przede wszystkim swobodny dostęp do wiedzy, pochodzącej od najlepszych tatuatorów światowych.

 

A w Tobie? Coś się zmieniło od tamtego czasu? Dalej masz te same pasje i inspiracje, które dają Ci codziennego kopa do działania?

 

W moich genach chyba jest na stałe wpisany rozwój i bycie w ruchu, więc ja nie potrafię usiedzieć spokojnie, muszę coś robić. Jest takie powiedzenie, które bardzo dobrze mnie opisuje: „Myśli globalnie, działa lokalnie”. A z drugiej strony, żeby zachować świeżość, to muszę umiejętnie dzielić czas między jedną pasją a drugą. Tatuaż, rodzina, nurkowanie.

 

Każdą możliwą, wolną chwilę wykorzystuję, żeby zanurzyć się w wodzie, to daje mi niesamowicie dużo spokoju i mogę tam odreagować normalne, codzienne życie.

 

Czyli nurkowanie też jako pasja, która daje ci w pewnym sensie odskocznię od tatuowania?

 

Tak, tylko po to, żeby utrzymać zdrowy balans między jednym a drugim. Z nurkowaniem z kolei wiążą się podróże, co pozwala mi zwiedzać świat, poznawać ludzi i nową kulturę. Z reguły wybieram ciekawe miejsca.

 

Jest jakiś tatuaż, którego nigdy nie zdecydujesz się wykonać, bo jest na przykład sprzeczny z Twoimi wartościami, czy światopoglądem?

 

Jasne, że jest. Przede wszystkim nie tatuuję faszystowskich emblematów. Z oczywistych powodów. A także wszystko inne, co wydaje mi się niewłaściwe, obraźliwe dla innych ludzi, po prostu głupie.

 

Pamiętasz może jakiś tatuaż, który z jakiegoś powodu zapadł Ci w pamięć? Był najtrudniejszy w wykonaniu, bardzo interesujący albo nawiązujący do jakiegoś wydarzenia?

 

Mam taką jedną historię. Odświeżałem numer z obozu koncentracyjnego dla byłego więźnia. Miał dokumenty potwierdzające i wyblaknięty napis. Prosił, by odświeżyć te cyfry. Jest to rzecz, która naprawdę zostaje w pamięci.

 

Poznałeś może jego historię? Powód, dla którego chciał odświeżyć numer?

 

Są takie sytuacje w studio, kiedy czeka się, aż klient sam coś powie. W tym przypadku tak właśnie było, uznałem więc, że skoro o tym nie mówi, to ja też nie będę go wypytywał.

 

Czyli nie opowiedział?

 

Nie. Taka jest moja praca. Tatuaż to nie tylko rysunek na ciele, ale to też masa historii, którą za sobą niesie.

 

W tym roku twoje studio tatuażu obchodzi zacny jubileusz, trzydzieści lat działalności. Opowiesz nam o tym, jak ci się to udało?

 

Cały czas staram się tworzyć takie miejsce, które jest otwarte dla ludzi o pozytywnym usposobieniu. Zależy mi na tym, żeby przychodzili tutaj zarówno nowi ludzie, ale też powracali stali bywalcy. Zawsze staram się pracować nad klimatem, który by ich wszystkich przyciągał. Dla mnie ważny jest proces budowania relacji już od momentu pojawienia się klienta w studio. Poświęcam swój czas i uwagę, często nawet rezygnuję z własnych ambicji artystycznych, tylko po to, żeby klient mógł zrealizować własny projekt na wizję samego siebie. Nie jestem w studio po to, żeby realizować własne ambicje artystyczne, ale po to, żeby służyć klientom.

 

Czyli twoją tajemną receptą na sukces to jest więź z klientem?

 

Tak mi się wydaje. Konsekwencja. I ta więź z klientem. W studio jest tak, że przychodzisz na fotel czasami na dwie godziny czy na sześć godzin i w tym momencie nie robisz nic innego, tylko czekasz i czekasz. Tę sytuację czasem porównuję do poczekalni lotniska, kiedy przeszłaś już przez wszystkie bramki, a jeszcze nie ma samolotu i musisz półtorej godziny poczekać. W studio jest czasami tak samo. Takie zatrzymanie w zatrzymaniu. Ten czas spędzony na fotelu, z pozoru bezużyteczny, okazuje się początkiem dłuższej relacji, więzi. Właśnie dlatego jest tak, że tatuaż bez klienta nie istnieje, a klient naprawdę jest najważniejszy.

 

Co Ci daje obecność na Tattoo Konwencie? Co powoduje, że co roku wracasz?

 

Wiesz co… Ja od początku byłem zaangażowany w konwenty tatuażu. W 1998 roku współtworzyłem międzynarodowy konwent tatuażu w Sali Kongresowej w Warszawie. Wraz z kolegą Konradem Kolankiewiczem, z agencji Megasound w Warszawie, postanowiliśmy zrobić wielką imprezę. Salę Kongresową wybraliśmy nie bez powodu. To było najbardziej centralne i najbardziej znane miejsce w Polsce. Odbywały się tam obrady Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej, koncerty, m.in. Rolling Stones. Nie było osoby, która nie kojarzyła Pałacu Kultury, dlatego też wybór był oczywisty. W taki właśnie sposób udało się nam zwrócić uwagę wszystkich mediów.

 

Festiwal odbył się w środku tygodnia, a mimo to osiągnął ogromny sukces. Wszystkie stacje radiowe i telewizyjne udostępniły relację z wydarzenia, a później powstał trzygodzinny program zrealizowany przez Canal+. Dlatego imprezy konwentu są dla mnie ważne, bo z perspektywy czasu one ustawiały przyszłość polskiego tatuażu. Jak już wspomniałem – tatuaż wówczas nie był powszechnie akceptowany, dlatego trzeba było podjąć wszystkie działania, by zmienić to nastawienie.

 

Można by rzec, że wracasz na Tattoo Konwent z pewnych sentymentów?

 

Trochę z sentymentu, a też trochę dlatego, że swoje działania traktuję w pewien sposób misyjnie. To mnie napędza. Jak każdy potrzebuję doraźnych motywacji, a konwencje albo guest spoty niosą taką wartość. Umożliwiają spotkania ze znajomymi tatuatorami. Nawet, jeśli to są tylko przelotne spotkania na przybicie piątki, to też jest dla mnie bardzo budujące.

 

Widzisz jakiekolwiek zmiany w środowisku konwentowym?

 

To się dzieje. Współczesna technologia sprzyja organizacji tego typu imprez. Dla mnie jednak najważniejszą rzeczą jest zawsze być przy ludziach. Nie tylko przy tych, których znamy i którzy znają nas, ale też szukać i przyciągać osoby spoza tego obszaru. Nawet jeżeli wydaje się, że nie są zainteresowane nami, czy zjawiskiem tatuażu, to znajdować sposób docierania do nich.

 

Jak już wspomnieliśmy kilka zdań temu, w tym roku świętujesz jubileusz, cieszymy się, że postanowiłeś tę datę obchodzić tutaj, razem z nami. Pamiętamy, że 6 lat temu było szałowo! Uchylisz rąbka tajemnicy na co możemy liczyć teraz? Co, Sławku, szykujesz?

 

Teraz jest taki trochę trudny czas. Oczywiście przygotujemy jak zwykle swoją strefę, którą będziemy dzielić z przyjaciółmi z Warszawy i Bydgoszczy. Postaramy się, żeby było bardzo kolorowo i trochę uroczyście, ale ten okres nie sprzyja takiemu świętowaniu. I tak naprawdę to nas trochę zatrzymało…

 

Wojna w Ukrainie oczywiście na wszystkich nas wpływa przygnębiająco, ale trzeba jakoś funkcjonować, żeby móc pomagać…

 

No właśnie, dlatego spotkamy się na festiwalu. Tam na bieżąco wyjdą nam jakieś rzeczy. Niestety, mamy takie czasy, musimy przez to wszyscy przejść i za rok miejmy nadzieję będzie bardziej wesoło. ​

Sławek Frączek, tattoo.pl